Filip Dylewicz to dwunastokrotny medalista mistrzostw Polski, siedmiokrotny mistrz kraju. Dwukrotnie uznany za najlepszego zawodnika finałów. Rekordzista w liczbie ligowych występów. W obszernym i szczerym wywiadzie z naszym portalem mówi m.in. o emocjach związanych z zakończeniem kariery, ogromnym żalu do Trefla Sopot czy płynnym przejściu z roli zawodnika do trenera. Oddajmy głos legendzie polskiej koszykówki!
Oskar Struk: Chciałbym zacząć od Twoich emocji związanych z pożegnaniem, które odbyło się podczas ostatnich derbów trójmiasta. Znamy się dość długo, ale chyba nigdy nie widziałem Cię tak przejętego…
Filip Dylewicz: Wiesz co? Zdecydowanie tak. Paradoksalnie byłem dużo bardziej przejęty niż w momentach, w których decydowały się losy meczów, bo wtedy nie myśli się o tym, co trzeba zrobić, tylko po prostu się działa. Tutaj było zupełnie inaczej. Te dwie minuty dla publiczności były dla mnie bardzo emocjonalne. Sama przemowa miała być dużo dłuższa, ale ręka mi latała i pomyślałem: nie wytrzymam, będę za chwilę beczał (śmiech). Na dobrą sprawę skończyłem wcześniej. Emocje były niesamowite. Wiesz, co było najfajniejsze? Wcale nie ta oficjalna otoczka, ale to, że wielu ludzi pisało do mnie wiadomości, że przyjeżdża na ten mecz specjalnie dla mnie. To bardzo budujące. Np. z Zielonej Góry przyjechał Przemek Żołnierewicz czy Mikołaj Witliński, czyli zawodnicy, którzy wraz z moją karierą dorastali w baskecie, a teraz chcieli mi podziękować, a tak naprawdę to ja powinienem podziękować im.
Podczas przemowy wyróżniłeś trzy osoby: babcię, która miała olbrzymi wpływ na Twoje wychowanie, Kazimierza Wierzbickiego oraz Ryszarda Krauze. Czy to te osoby w największym stopniu wpłynęły na przebieg Twojej kariery?
Tak naprawdę wiele osób wpłynęło na moje losy. Mógłbym wymienić każdego z trenerów i kolegów z zespołów. Wymieniłem tylko te osoby, które realnie wpłynęły na moje życie. Decyzja Kazimierza Wierzbickiego o tym, że będzie tworzył projekt młodzieżowy, spowodowała, że miałem szansę wyjechać z Bydgoszczy i osiągnąłem tak wiele wspaniałych rzeczy. Pan Ryszard Krauze spowodował, że my wszyscy skosztowaliśmy najwyższego poziomu europejskiego. Dla mnie to była okazja sprawdzenia siebie na kosmicznym poziomie. Jeśli miałbym wymienić jeszcze inne osoby, to byliby to: Adam Wójcik, Darius Maskoliūnas i Tomas Masiulis. To oni ukształtowali mnie jako osobę. Byli dla mnie jak rodzina. Trenując z nimi dwa razy dziennie, spędzałem z nimi więcej czasu niż ze swoją dziewczyną.
Przez całe życie byłeś kojarzony z Treflem Sopot, tymczasem na zakończenie rozgrzewki poszedłeś zmotywować Suzuki Arkę. Z czego wynikało to zachowanie?
Jeżeli chodzi o Trefla, to przeszłość jest dla mnie na tyle przykra i na tyle mnie boli, że mimo tych wszystkich lat spędzonych w klubie nie do końca czuję się dobrze z tym, jak wyglądają nasze relacje i z tym, w jaki sposób się pożegnaliśmy. To wy, kibice i dziennikarze podzieliliście mnie między Gdynią a Sopotem. Ja nigdy nie deklarowałem, że opowiedziałem się za którąś ze stron. Jestem zawodowcem. Trefl jest bliski mojemu sercu, bo od niego się wszystko zaczęło. Natomiast Gdynia jest moim miastem. Mogę powiedzieć: mój klub to Trefl, moje miasto to Gdynia. Zawsze byłem między młotem a kowadłem. Wewnętrznie byłem rozdarty między dwie strony. Jedna strona mnie nie chciała (Trefl, przyp. red.), jednocześnie chciałem grać dalej, zostając w trójmieście. Wiadomo, że relacje między Gdynią a Sopotem, zwłaszcza jeśli chodzi o kibiców, są dosyć zaburzone, ale ja chciałbym się od tego odciąć i nie być narzędziem w rękach ani jednych, ani drugich. Dla mnie to nie jest wygodna sytuacja, w której muszę tak dobierać zdania, żeby nikogo nie urazić. Chciałbym się czuć swobodnie. Wolałbym podejście: „Dylu” był w Treflu, teraz jest w Arce. Zamiast tego jest: „Dylu” jest „śledziem”, bo poszedł do Gdyni i zdradził Trefla. To jest dziwne, ale to już przeszłość. Więksi sportowcy ode mnie muszą sobie radzić z tą presją, więc nie ma to dla mnie większego znaczenia.
Zawsze deklarowałeś chęć zakończenia kariery w Treflu Sopot. Co poszło nie tak?
Myślę, że to już pytanie do obecnego zarządu Trefla Sopot. Jeżeli chodzi o mnie, to ja za wszelką cenę chciałem grać w Treflu, robiłem wszystko, żeby tak się stało. Wyszedłem nawet z inicjatywą taką, że przyprowadzę swojego sponsora, który będzie wykładał kasę na mnie, żebym tylko grał w Treflu, ale i tak mnie nie chcieli. Późniejsza narracja klubu forsowana w mediach, że moje żądania finansowe były zbyt wygórowane, nie miała nic wspólnego z prawdą! Chciałem grać dla nich, mając własnego sponsora. Co usłyszałem? Sorry, ale wewnętrzny regulamin klubu jest taki, że jeżeli przyprowadzisz własnego sponsora, to i tak 95% kwoty trafia do klubu. Potraktowałem to jako pretekst. Łatwiej byłoby mi to znieść, gdybym usłyszał wprost: zmieniła się koncepcja, nie chcemy ciebie, poszukaj sobie innej pracy. Wtedy byłoby zupełnie inaczej. Oni wyszliby z twarzą, a ja bym to zrozumiał. Jeśli ja po wyjściu z rozmowy czytam, że przebiegała ona zupełnie inaczej, to uważam, że jest to nie w porządku. Nigdy bym czegoś takiego nie zrobił drugiej osobie. Jeśli Trefl chce działać w taki sposób, to niech to robi, ale nie pozwolę, żeby odbywało się to moim kosztem! Utożsamiałem się z tym klubem. Obie strony dużo sobie zawdzięczają, a na koniec zostałem potraktowany tak, jakby te wspólne lata nie miały żadnego znaczenia.
Przejdźmy do spraw sportowych. Chciałem zapytać o Twoją specyficzną technikę rzutu, zwaną „rzutem z plecaka”. Jaka była jej geneza?
Ona była taka od zawsze. Myślę, że trenerzy w Bydgoszczy, którzy prowadzili mnie od najmłodszych lat, nie zauważyli, że coś jest z nią nie tak. Być może moje walory fizyczne spowodowały, że nie skoncentrowali się na tym, żeby coś w niej zmienić. Tak naprawdę to dopiero Darius Maskoliūnas powiedział do mnie: po co Ty rzucasz za trzy punkty, skoro nigdy nie będziesz trafiał. Skończyło się tym, że trenerzy drużyn przeciwnych krzyczeli do swoich graczy: to jest strzelec, za daleko jesteś i „trójeczka” wpadała. To było fajne. Technika to jedno, ale najważniejsza jest sfera mentalna. Jeśli nastawiasz się, że musisz, to nic z tego nie będzie. Jeśli podchodzisz na luzie, to zazwyczaj daje to lepsze efekty.
W środowisku od lat krąży taki pogląd, że jest tylko dwóch koszykarzy, którzy bez względu na stawkę do każdego meczu podchodzą na luzie i potrafią zagrać dobre zawody. To Łukasz Koszarek i Filip Dylewicz. Jak udawało Ci się uzyskiwać ten stan?
Z perspektywy czasu, kiedy patrzę na swoje zachowanie i na interakcje, w które wchodziłem z ludźmi, biorąc pod uwagę poziom, na jakim grałem, to nie było zawodowe. Koncentracja na meczu, którą powinniśmy uzyskać, jest bardzo ważna. Jeśli ja byłem w stanie rozmawiać z Tobą, się uśmiechnąć, to znaczy, że nie do końca dawałem z siebie 100%. Patrząc na siebie teraz, to na pewno bym to zmienił i podchodził dużo bardziej profesjonalnie do obowiązków, które były mi powierzane. Podoba mi się, jak w tym zakresie pracuje Žan Tabak. U niego jest koncentracja na zadaniu. On nie krzyczy na swoich zawodników, bo doskonale wiedzą, co mają robić i z czego są rozliczani. Gdybym miał trenerów, którzy kładliby większy nacisk na ten aspekt, to z pewnością osiągnąłbym więcej. Jak patrzę na to teraz, będąc trenerem, to gdybym prowadził takiego koszykarza jak ja, to w pierwszej kolejności chyba chciałbym go udusić (śmiech), a później starałbym się mu wytłumaczyć, żeby podszedł do sprawy bardziej profesjonalnie.
Latem przeprowadzałem wywiad z Justyną Kowalczyk, która powiedziała, że po zakończeniu kariery bardziej docenia swoje sukcesy. Czy Ty również teraz inaczej podchodzisz do tego, co osiągnąłeś?
Sukcesy nigdy nie były dla mnie głównym celem. Potwierdzam słowa Justyny Kowalczyk, mam dokładnie tak samo. Ostatnio szedłem do samochodu i sobie myślę: kurde, ty masz dwanaście medali mistrzostw Polski. Nie byłem świadomy wartości tego, co osiągnąłem do momentu zakończenia kariery. Teraz jestem dumny z tego, co osiągnąłem i jednocześnie czuję trochę niedosyt, ale on nie przysłania tych pozytywnych rzeczy. Daje jedynie motywację, by przekazywać swoją wiedzę następnym pokoleniom młodych koszykarzy.
Kiedyś powiedziałeś, że gdybyś miał zrobić coś inaczej w swojej karierze, to zmieniałbyś klub co trzy lata, bo sportowcy potrzebują nowych wyzwań. Z czego to wynika?
Trzymam się tego do dziś, bo nie tyczy się to tylko sportowca. Kibice czy tzw. opinia publiczna przyzwyczaja się do ciebie jako do osoby. Przyzwyczajają się do rzeczy, które robisz dobrze i ich nie dostrzegają. Za to zaczynają się skupiać na negatywach. Kiedy co trzy lata zmieniasz otoczenie, to tak naprawdę na nowo zaczynasz budować swoją markę i odbiór. Nie spotykasz na swojej drodze ludzi, którzy po wielu latach mają już w głowie wyrobiony obraz twojej osoby i trudno jest to zmienić.
Tylko jeden sezon grałeś poza Polską. Jak wspominasz czas spędzony we Włoszech, który chyba nie był dla Ciebie zbytnio udany?
Doświadczyłem zupełnie innych wymagań wobec obcokrajowca, którym wówczas byłem. Po tych fajnych latach w Prokomie Treflu, gdzie moja pozycja była stabilna, nie wiedziałem, że będąc zawodnikiem z zewnątrz, muszę dawać z siebie dużo więcej. W zasadzie tylko pierwszy miesiąc miałem przyzwoity. Później złapałem kontuzję i zacząłem się koncentrować na innych rzeczach. Przez to cały sezon był nieudany.
Dwukrotnie zostałeś uznany za najlepszego zawodnika finałów, ale chyba to drugie wyróżnienie w barwach Turowa Zgorzelec jest cenniejsze, bo wywalczone bez cienia wątpliwości, jak w przypadku pierwszej statuetki?
Pierwszy tytuł rzeczywiście był kontrowersyjny i nigdy nie będę z niego w 100% zadowolony. Na drugi w pełni zasłużyłem, bo nie ulega wątpliwości, że to ja byłem motorem napędowym całej drużyny i wkroczyłem na zupełnie inny poziom, co zresztą otwarcie przyznali moi koledzy z zespołu. Ja nawet to czułem. Moja pewność siebie w podejmowaniu decyzji była tak olbrzymia, że wiedziałem, że to pociągnę. Moim „rywalem” w walce o pierwszy tytuł był Milan Gurović, czyli zawodnik należący wówczas do ścisłej europejskiej czołówki. Byłem drugim zawodnikiem w drużynie, która składała się z samych gwiazd. Oba tytuły cenne, ale ten w Zgorzelcu ważniejszy, bo zdobyty bezapelacyjnie. Dodatkowo swoją grą dałem Turowowi tytuł, za co ludzie mi dziękowali przez długi czas. To niezwykle cenne, że w takiej małej miejscowości mogłem przeżywać tak wspaniałe chwile.
Jak wspominasz trójmiejski finał zakończony dopiero w siódmym meczu? Wówczas Twoim bezpośrednim rywalem był Donatas Motiejūnas.
Po raz kolejny jest mi miło, że jestem porównywany do zawodnika takiego pokroju. Wcześniej nie zdawałem sobie z tego sprawy. To była fajna rywalizacja. W ogóle cała ta seria była wyjątkowa. Pamiętam, jak przyjechaliśmy do Gdyni (Filip Dylewicz jako gracz Trefla, przyp. red.) na mecz, w którym gospodarze mogli zamknąć rywalizację. Przygotowali szampany i torty. To mnie strasznie wkurzyło i pomyślałem: nic z tego (śmiech). Wyciągnęliśmy na 3:3, ale w decydującym momencie Łukasz Wiśniewski nie wytrzymał ciśnienia i tak naprawdę pojedyncza akcja przesądziła losy finału, to było coś niesamowitego. Dzięki takim finałom mamy czym żyć i co wspominać teraz.
Zawsze deklarowałeś, że nie chcesz być trenerem. Zatem, co się stało, że zmieniłeś zdanie i postanowiłeś otworzyć własną akademię?
Kiedy mówiłem, że nie chcę być trenerem to miałem przed sobą jeszcze 10 lat grania. Po 25 latach zajmowania się jedną dyscypliną sportu i zbudowania marki wokół nazwiska, naturalną rzeczą jest, że po sukcesach reprezentacji, czy popularności koszykówki 3×3 warto spróbować to wykorzystać i otworzyć akademię koszykówki. Jednocześnie wiem, że po 25 latach zawodowego życia trudno mi będzie nauczyć małe dzieci podstaw koszykówki. Moja głowa nastawiona jest na wyższy poziom i bardziej złożone rzeczy. Mam dwie grupy: w Gdyni i w Kosakowie. Zaczynałem od trzech osób w każdej grupie, teraz mam po 20. Sprawia mi to ogromną przyjemność, że ja, osoba z tyloma medalami na koncie, siedzę nad kartką przed treningiem i się autentycznie stresuję, co wdrożyć, żeby te dzieci się rozwijały. To jest dla mnie ciekawy etap jak widzę, że te dzieci z każdym treningiem robią jakiś postęp.
Dla mnie jako szkoleniowca jest to ukoronowanie mojej pracy. Jest dużo więcej zadań, niż gdy byłem zawodnikiem. Muszę przygotować trening, potem go wyegzekwować, zwracać uwagę na szczegóły. Najważniejsze jest to, żeby się nie nudziły. Gdy byłem zawodnikiem, to było za mało informacji od trenerów, które do mnie docierały. Ja im mówię: że rozumiem, że to jest nudne i monotonne, ale niezbędne, jeśli chcecie grać w kosza. Zacząłem się zastanawiać, dlaczego tak mało polskich zawodników osiąga sukces za granicą. Myślę, że przez rozmowy i otwarte umysły możemy sporo zmienić w tym aspekcie. Wracając do akademii: cieszę się, że dla rodziców moje nazwisko coś znaczy i że powierzają mi swoje dzieci. To jest niezwykle motywujące. U mnie przejście z roli zawodnika do trenera przebiegło płynie i bardzo mnie to cieszy.
Nie kusiło Cię to, żeby pójść drogą Krzysztofa Szubargi i Marcina Stefańskiego, czyli prosto z parkietu przenieść się na ławkę trenerską?
Marzeniem każdego trenera, także moim jest praca na najwyższym poziomie rozgrywkowym. Natomiast, żeby w ogóle być branym pod uwagę do tej roli, to trzeba działać w tej kwestii wcześniej. Marcin dostał dużą szansę. Wykorzystał ją na początku. Później poszło mu troszkę gorzej, ale miał okazję zweryfikowania swoich pomysłów na poziomie PLK. Bardzo mu tego zazdroszczę. Nie wiadomo, czy ja kiedyś dostanę taką szansę. Prawda jest taka, że niewielu koszykarzy zaraz po zakończeniu kariery tafia na ławki trenerskie. Jeśli dostałbym taką propozycję, to na pewno bym ją przyjął.
Dlaczego tak uznana w świecie koszykówki postać, jak Ty musiała się sama zagospodarować, a nie została zagospodarowana przez osoby, które mogłyby to zrobić?
Musimy zdać sobie sprawę, że klubami zarządzają ludzie. Ludzie, którzy mają swoje słabości i preferencje w kwestii dobierania współpracowników. Prawdopodobnie w Treflu nie ma osoby, która chciałaby, żebym wrócił. Jeżeli mam być szczery… Pojechałem do Żyrardowa, bo wiedziałem, że trener Tabak będzie prowadził wykłady. Pojechałem tam po to, żeby je obejrzeć i porozmawiać z nim o dwóch kwestiach. Pierwsza rzecz była dla mnie ambitna i priorytetowa: chciałem zostać jego asystentem. On powiedział, że dla niego to nie jest problem. Natomiast jest Krzysiek Roszyk i ma przyjść trener z Hiszpanii. Zaakceptowałem to i zapytałem, czy mogę oglądać ich przygotowania do sezonu, żeby zobaczyć, jak pracują. On się zgodził, bo chciał, żebym się rozwijał. Pięć godzin później po wizycie u niego jednej osoby z klubu powiedział, że nie ma na to szans. Czyli jedna osoba z klubu przez swój kaprys zablokowała mój udział w treningach. Nie wiem, dlaczego tak się stało. Staram się znaleźć odpowiedź na to pytanie. Wszyscy klepią mnie po plecach, mówią, że rozumiem koszykówkę, a jednocześnie mnie nie chcą. Więc albo się mnie boją, albo są świadomi, że mogę zająć ich miejsce i nie chcą do tego dopuścić.
W trakcie poprzedniego sezonu pojawiła się informacja, że być może będziesz kontynuował swoją karierę w bieżących rozgrywkach Czy rzeczywiście było coś na rzeczy?
Pewnie, że było. Ja się przygotowywałem do tego sezonu od razu po zakończeniu poprzedniego. Liczyłem na to, że gdzieś znajdę miejsce do grania, bo chciałem grać i wydawało mi się, że jestem w stanie wnieść coś do każdej drużyny. Mijały jednak kolejne miesiące i oprócz tego, że się przygotowywałem, to nie wydarzyło się nic. Po cichu liczyłem na Gdynię, bo wiadomo, jakie mieli problemy z budową składu. Nie chciałem wyjeżdżać do innego miasta ani znowu jako pierwszy wychodzić z inicjatywą w kwestii mojego zatrudnienia. Ostatnie trzy lata były pod tym względem ujmujące, bo grałem dlatego, że chciałem, a nie dlatego, że ktoś mnie chciał. Taka pozycja odbijała się też na moich zarobkach. Uznałem, że nie chcę, żeby sytuacja się powtórzyła i na siłę nie podejmowałem tematu. 42 lata to i tak jest za dużo na granie, przynajmniej o pięć lat.
Czy planujesz zorganizować swój pożegnalny mecz?
Taki jest plan. Chciałbym ściągnąć wszystkich największych, z którymi miałem przyjemność grać. Chciałbym się pożegnać z kibicami i nadać temu jakąś atrakcyjną formę. Na razie nie mam czasu, żeby to robić (śmiech).
Derby trójmiasta od lat elektryzują kibiców, ale czy nie uważasz, że lepiej by było, gdyby w trójmieście powstała jedna drużyna, mogąca nawiązać do czasów świetności Prokomu Trefla Sopot?
Myślę, że ten podział to był jakiś wyższy poziom relacji osobistych i biznesowych. Tak naprawdę możemy nigdy nie poznać powodów tej decyzji. Biorąc pod uwagę późniejsze losy, nie była to dobra decyzja, ale może jedyna możliwa w tamtym czasie. Oba te kluby prezentowały na tyle wysoki poziom, że fajnie, że są dwa. Połączenie miałoby sens, gdybyśmy wrócili do struktury za czasów Ryszarda Krauze. W innej sytuacji obecna formuła się sprawdza. Im więcej silnych ośrodków na koszykarskiej mapie kraju, tym lepiej.
Powszechnie uważa się, że o popularności danej dyscypliny sportu decydują sukcesy reprezentacji. Czy zauważasz korelacje pomiędzy ostatnim wynikiem kadry na mistrzostwach Europy a większą liczbą dzieci w Twojej akademii?
Bez dwóch zdań dostrzegam taką zależność. Tu nie chodzi nawet o same dzieci tylko o rodziców, którzy wiedząc o takiej informacji, są bardziej skorzy, by wpłynąć na swoją pociechę, żeby zaczęła się ruszać. Jest bum na basket. Dla mnie jest to bardzo dobry moment, żeby na bazie tych sukcesów zbudować sieć swojej akademii, żeby jak największą liczbę dzieci zarazić miłością do koszykówki. Jako osoba, która rekrutuje dzieci, mogę potwierdzić, że jest bum na koszykówkę, szczególnie w trójmieście.
W przerwie derbowego meczu został wyświetlony filmik, w którym wszyscy bliscy Ci ludzie gratulowali Ci pięknej kariery. Z czego wynika tak pozytywny odbiór środowiska?
Przez całe życie staram się być sobą, w szatni i w relacjach międzyludzkich. Myślę, że wartości, którymi się kieruję, powodują, że ludzie, z którymi się spotykam lub pracuję, chyba mnie lubią i później zaczynają doceniać naszą relację. To jest niezmiernie miłe, że tak znaczące postacie chciały mi pogratulować. Największą wartością jest to, że moi młodsi koledzy z szatni piszą do mnie po latach, że byłem dla nich wzorem, a ja traktowałem ich jak kolegów z zespołu. Oni doceniali to, że się nie wywyższałem. Raz była taka zabawna sytuacja z Krzysiem Roszykiem na kadrze. Rozsypały się piłki po całym boisku. Ja mówię do niego tak: Ty, młody weź się tam bujnij po tę piłkę, weź mi przynieś. Krzysiek na to: przepraszam, ale ja jestem starszy od Ciebie. Mówię: dobra, to ja Tobie przyniosę (śmiech). Niby to było ujmujące dla niego, ale tak umiałem obrócić to w żart, że nikt nie poczuł się urażony. Myślę, że to jest mój duży plus.
Jakim trenerem jest Filip Dylewicz?
Gdy byłem zawodnikiem, to nigdy się na nikim nie wzorowałem. Teraz jest tak samo. Będąc trenerem młodzieżowym lub daj Boże seniorów w przyszłości, będę starał się im wpoić swój sposób myślenia i wartości. Dla mnie najważniejsze u zawodnika są świadomość i koncentracja na zadaniu. Będę starał się im uświadamiać, żeby myśleli nad tym, co robią. Uczę się z nimi właściwie komunikować, by sprawić, żeby byli obecni na treningu nie tylko fizycznie, ale przede wszystkim mentalnie. Chce być dla nich drogowskazem, który sprawi, że dadzą z siebie dużo, a jednocześnie będą świadomi tego, że to nie jest za karę. Funkcja trenera to więcej psychologii niż taktyki.
Zaczynałeś w czasach, gdy mecz dzielił się na dwie połowy, a na rozegranie akcji było 30 sekund. Jak udawało Ci się dostosować do zmieniających się realiów koszykówki?
Przez pierwsze lata dużo zbierałem i blokowałem, a mało rzucałem. W kolejnym etapie swojego życia grałem dużo pod koszem. W następnym rzucałem dużo za trzy punkty. Nie zmieniły się tylko przepisy, ale przede wszystkim styl gry. Ze stacjonarnego ataku pozycyjnego przeszliśmy do gry 1 na 1 i masowego rzucania z dystansu. Teraz praktycznie nie ma dominatorów podkoszowych. Moją wartością było to, że mimo wieku potrafiłem się zaadaptować do każdego z tych stylów gry. Tak naprawdę przychodziło mi to naturalnie i nigdy się na tym nie zastanawiałem. Kiedy przenieśli linię rzutów za trzy punkty, na początku mówię: o Jezu, gdzie jest ta obręcz, ale po dwóch tygodniach było to dla mnie już coś normalnego.
Jeśli rozmawiamy o rzeczach, które Ci nie wyszły w sportowym życiu, to na pewno były to występy w reprezentacji Polski. Jak wspominasz ten rozdział?
Kadra dla mnie jest tematem, który mi się w ogóle nie powiódł. Nigdy nie czułem jakieś dodatkowej motywacji związanej z grą z orzełkiem na piersi. Być może moje ambicje, osiągnięcia klubowe i oczekiwania w reprezentacji kłóciły się ze sobą. Trafiłem na generację świetnych podkoszowych. Lampe, Gortat, Wójcik, Szewczyk, Tomczyk czy Bacik, każdy z nich w hierarchii był przede mną.
Chciałem zapytać o osobę, której niestety nie ma już wśród nas, czyli o Adama Wójcika. Jak wasza relacja wpłynęła na to, jakim jesteś człowiekiem?
Szkoda, że Adam nie ma okazji obserwować, jak rozwijają się jego synowie i realnie na nich wpływać. Jego losy się potoczyły tak, a nie inaczej i trzeba to po prostu zaakceptować. Ja miałem tę przyjemność, że spędzałem z „Rysiem”, bo tak wzajemnie na siebie mówiliśmy, bardzo dużo czasu i poznałem go jako osobę. To jest dla mnie ogromna wartość. Większość ludzi postrzega nas przez pryzmat tego, jakimi jesteśmy koszykarzami, ale pod względem osobowościowym dla większości jesteśmy anonimowi. Adam powiedział, że chce być ze mną w pokoju. To było dla mnie coś niesamowitego. Po tej sytuacji byliśmy ze sobą tak blisko, że spędzaliśmy ze sobą dużo czasu, dużo rozmawialiśmy. Dla mnie wartość Adama Wójcika będzie dużo wyższa niż tylko jego umiejętności sportowe.
Na zakończenie: Czego można Ci życzyć?
Te życzenia należy raczej skierować do młodzieży, która dzięki mnie zainteresuje się basketem i pozwoli mi się spełnić w roli trenera tak samo, jak spełniłem się jako zawodnik.
W Gdyni rozmawiał: Oskar Struk.