Carlo Ancelotti ogłosił powołania reprezentacji Brazylii na mecze towarzyskie z Koreą Południową (10 października) i Japonią (14 października), decyzje włoskiego stratega wywołały burzę kontrowersji. Pominięcie czołowych graczy z Fluminense – klubu, który dotarł do półfinału Klubowych Mistrzostw Świata 2025 – to sygnał, że coś w tej układance absolutnie nie gra. Gdy drużyna, która pół roku temu walczyła o utrzymanie w lidze, pokazuje klasę na arenie międzynarodowej, a jej zawodnicy wciąż są ignorowani, trudno mówić o przypadku.

W skrócie:
- Fluminense dotarło do półfinału Klubowych Mistrzostw Świata 2025, pokonując mocniejsze na papierze drużyny, mimo że w poprzednim sezonie balansowało na granicy spadku z Brasileirao
- Ancelotti pominął w powołaniach kluczowych brazylijskich reprezentantów z klubu, który udowodnił swoją wartość na największej scenie klubowej
- Sytuacja ta jest dowodem na siłę i głębokość brazylijskiej ligi, gdzie nawet zespoły z środka tabeli mogą konkurować ze światową elitą
Paradoks Fluminense – gdy „średniacy” pokonują europejskie potęgi
Fluminense awansowało do półfinału Klubowych Mistrzostw Świata 2025, najpierw eliminując saudyjski Al-Hilal wynikiem 2:1 w Orlando, a następnie stawiając czoła Chelsea FC, która ostatecznie wygrała to spotkanie 2:0 dzięki dwóm golom João Pedro. Brzmi jak standardowa sportowa historia? Nie do końca. Bo jest jeden szczegół, który robi całą różnicę – zaledwie pół roku wcześniej, w październiku 2024 roku, Fluminense walczyło o utrzymanie w Brasileirao, znajdując się zaledwie punkt nad strefą spadkową z dorobkiem 30 punktów po 28 meczach.
To nie jest przypadkowa ciekawostka, to fundamentalne przesłanie dla każdego, kto próbuje oceniać siłę południowoamerykańskiej piłki przez pryzmat europejskich standardów. Fluminense triumfowało w Copa Libertadores 2023, pokonując Boca Juniors 2:1 po dogrywce w historycznym finale na Maracanie 4 listopada 2023 roku, a rok później ledwo utrzymało się w pierwszej lidze. Rok później znowu rywalizuje z europejską elitą. Taka jest brutalna rzeczywistość brazylijskiego futbolu – nieprzewidywalna, intensywna i pełna niespodzianek.
Serwis statystyczny Opta wskazywał przed półfinałem z Chelsea, że londyński klub ma aż 80,51 procent szans na awans, a Fluminense zaledwie 19,49 procent. Statystyki okazały się jednak tylko liczbami na papierze. Fluminense pokazało, że potrafi grać z najlepszymi, udowadniając że brazylijska liga to nie jest przeciętny poziom. To liga, gdzie klub walczący o utrzymanie może za kilka miesięcy stanąć w półfinale turnieju, w którym rywalizują mistrzowie wszystkich kontynentów.
Ancelotti i jego „mądre” wybory – czyli jak ignorować oczywiste
Przyjrzyjmy się liście powołanych przez Ancelottiego na mecze z Koreą Południową i Japonią. Są tam nazwiska z Realu Madryt, Manchesteru United, Newcastle, Liverpoolu. Są zawodnicy z PSG, Interu, Monaco. Ale zabrakło miejsca dla gwiazd klubu, który właśnie udowodnił swoją wartość na największej scenie. To nie jest kwestia formy czy dyspozycji – to kwestia podejścia.
W swoich pierwszych powołaniach w maju 2025 roku Ancelotti postawił na powrót Casemiro do kadry po dwóch latach absencji – pomocnik Manchesteru United ostatni raz w barwach narodowych wystąpił w październiku 2023 roku. Włoski selekcjoner pominął również Neymara, argumentując to kwestiami zdrowotnymi i potrzebą odpowiedniego przygotowania gwiazdora przed mistrzostwami świata. Strategia „zaufani weterani plus gwiazdy z top europejskich lig” to nic nowego. Problem w tym, że pomija ona fundamentalną prawdę – nie musisz grać w Europie, żeby być gotowym do reprezentacji. Fluminense właśnie to udowodniło.
W sezonie 2025 kolumbijski pomocnik Jhon Arias zgromadził 13 bezpośrednich udziałów w golach dla Fluminense – 3 bramki i aż 10 asyst, plasując się tuż za królem strzelców Germánem Cano. Argentyński napastnik, mimo kontuzji kolana w tym sezonie, zdobył 14 goli, pozostając główną bronią ofensywną tricoloru. To kolumbijscy i argentyńscy gracze, więc nie mogą reprezentować Brazylii, ale pokazują poziom zespołu. A przecież w tym składzie są też Brazylijczycy, którzy zasługują na szansę – jak choćby legendarny Thiago Silva, który wrócił do Fluminense w lipcu 2024 roku i swoją obecnością pomógł klubowi uniknąć spadku.
Pełna lista powołanych zawodników
Bramkarze: Bento, Ederson, Hugo Souza
Obrońcy: Caio Henrique, Carlos Augusto, Douglas Santos, Eder Militão, Fabrício Bruno, Gabriel Magalhães, Lucas Beraldo, Vanderson, Wesley
Pomocnicy: André, Bruno Guimarães, Casemiro, João Gomes, Joeliton, Lucas Paquetá
Napastnicy: Estêvão, Martinelli, Igor Jesus, L. Henrique, M. Cunha, Richarlison, Rodrygo, Vinicius Jr
Siła ligi brazylijskiej, o której Europa woli nie mówić
To właśnie jest kwintesencja całego problemu. Gdy Fluminense zdobywało Copa Libertadores 2023, klub otrzymał nagrodę w wysokości 21 milionów dolarów, a kluczowi zawodnicy jak André i Nino byli już wyceniani na transfery do Premier League za ponad 30 milionów dolarów. Liga brazylijska produkuje talenty światowej klasy, ale jednocześnie jest traktowana przez europejskie środowisko jako poletko do zbierania plonów, a nie jako równorzędny partner.
Fluminense nie jest nawet jednym z pięciu najlepszych klubów w Brazylii w ujęciu ligowym w ostatnich sezonach. W sezonie 2024 klub walczył dramatycznie o utrzymanie. A jednak ten „przeciętny” brazylijski zespół pokonał saudyjską potęgę Al-Hilal i postawił trudne warunki Chelsea w półfinale. Co to mówi o reszcie ligi? Że poziom jest absolutnie kosmiczny, tylko Europejczycy nie chcą tego przyznać.
Palmeiras, Flamengo, Atlético Mineiro, São Paulo – to wszystko kluby, które regularnie rywalizują na arenie międzynarodowej i mają w swoich szeregach zawodników lepszych niż niejeden reprezentant grający w europejskich ligach średniego szczebla. Brazylijskie kluby od 2019 roku wygrywają Copa Libertadores nieprzerwanie, tworząc bezprecedensową serię sześciu zwycięstw z rzędu. Ale Ancelotti najwyraźniej woli stawiać na nazwiska i klubowe szyldy niż na rzeczywistą dyspozycję i osiągnięcia.
Kiedy logika ustępuje miejsca polityce
Reprezentacja Brazylii znajduje się w głębokim kryzysie. Canarinhos przegrali już z Paragwajem, Urugwajem, Kolumbią i dwukrotnie z Argentyną w eliminacjach do Mistrzostw Świata 2026. Co więcej, debiut Ancelottiego jako selekcjonera w czerwcu 2025 roku zakończył się rozczarowującym bezbramkowym remisem z Ekwadorem w nocy z czwartku na piątek. Po 15 kolejkach eliminacji Brazylia zajmowała dopiero czwarte miejsce w tabeli z dorobkiem 22 punktów – wynik, który jeszcze kilka lat temu byłby nie do pomyślenia dla pięciokrotnych mistrzów świata.
W takiej sytuacji logicznym krokiem byłoby testowanie nowych opcji, dawanie szans zawodnikom w formie, patrzenie poza utarte schematy. Ale nie – Włoch trzyma się swoich sprawdzonych metod, które jak na razie nie przynoszą rezultatów. Brazylijskie społeczeństwo oczekuje od niego pierwszego tytułu mistrza świata od 2002 roku, minęło już ponad 24 lata od ostatniego triumfu. Presja jest ogromna, ale odpowiedzią na nią nie może być ignorowanie oczywistych faktów.
W późniejszych powołaniach we wrześniu 2025 Ancelotti pominął nawet trzech zawodników Realu Madryt, w tym Viniciusa Juniora (który miał zawieszenie w meczu z Chile), Édera Militão i Rodrygo, dając im odpoczynek. To pokazuje, że potrafi być elastyczny, gdy chce. Problem w tym, że ta elastyczność nie rozciąga się na zawodników z brazylijskiej ligi, którzy właśnie udowodnili swoją wartość na arenie międzynarodowej.
Powołania na mecze z Koreą Południową (10 października) i Japonią (14 października) to okazja do eksperymentów, do sprawdzenia nowych twarzy przed ważniejszymi spotkaniami eliminacyjnymi. Zamiast tego dostajemy kolejną wersję tej samej kadry, z tymi samymi problemami i tymi samymi ograniczeniami. Gdy klub z Brazylii pokazuje, że może konkurować z najlepszymi na świecie, a ich zawodnicy wciąż są ignorowani, to już nie jest kwestia taktyki. To sygnał, że coś w tym systemie fundamentalnie nie działa.
Dramatyczne powołania, jak nazwali je komentatorzy w mediach społecznościowych, to nie przesada. Gdy pomijasz najlepszych obrońców, pomocników i napastników z klubów, które właśnie udowodniły swoją wartość na największej scenie, trudno nazwać to inaczej niż sabotażem własnej kadry.

